Nie przypadkowo w poprzednim wpisie skupiłem się na przykładzie medycznym w odniesieniu do wiarygodności badań naukowych. Mowa tam była między innymi o odruchu Semmelweisa opisującym ludzkie zachowania, które prowadzą do spontanicznego pogardzania przełomowymi, nowymi odkryciami i ich autorami – jeśli tylko odkrycia te nie są na rękę dotychczasowej (niepełnej lub błędnej) wiedzy w danym zakresie. Trafny jest w tym przypadku poniższy cytat:
„Przezwyciężenie inercji i dogmatyzmu skostniałego myślenia wymaga czegoś więcej niż logika i klarowna prezentacja jednoznacznych dowodów.” – Irvin Stone
To dlatego zwłaszcza w medycynie stawia się tak wysoko poprzeczkę w dowodzeniu statystyczno-naukowym, wykorzystując między innymi pojęcie placebo.
Zdrowie człowieka jest niezwykle ważnym aspektem życia każdego z nas. Z tego powodu badania na ludziach wymagają szczególnej ostrożności. W początkowej fazie badań nad nowym lekiem wiele testów przeprowadza się na zwierzętach (głównie myszy laboratoryjne, które lepiej choćby od królików nadają się do testów). Dopiero na ostatnim etapie po wyrażeniu zgody specjalnej komisji bioetyki można rozpocząć odpowiednio przygotowane badania kliniczne na ludziach.
Zasady naukowych eksperymentów na ludziach
Najprostszy schemat badań na ludziach wymaga podziału osób biorących udział w eksperymencie (odpowiednio dobranych, np. z chorobą, w której testowany lek ma dawać pozytywny efekt) na nie mniej niż dwie grupy. Pierwsza przyjmuje lek przez określony czas, a druga jest tylko grupą kontrolną, co pozwala zauważyć różnice w wynikach badań.
To jednak za mało, okazuje się bowiem, że istnieje dodatkowy czynnik potrafiący mocno zafałszować wyniki badań. Mowa tu o efekcie placebo czyli wpływie oddziaływania psychiki na poprawę stanu zdrowia pacjenta. Jak się okazuje, u sporej liczbie osób, którym zamiast podawania leku dostarcza się (bez informowania ich o tym) tabletki zawierające wyłącznie cukier, występuje poprawa stanu zdrowia. Wystarczy samo przekonanie pacjenta, że nowy lek powinien pomóc, resztę załatwia ich psychika uruchamiająca proces samozdrowienia organizmu. Aby udowodnić skuteczność leku, należy podzielić grupę przyjmującą testowany lek na dwie podgrupy. Jedna otrzymuje lek, a druga zwykłą pigułkę cukrową (wyglądem nie różni się od leku).
Aby wyniki były jeszcze bardziej wiarygodnie, eksperyment przygotowuje się w taki sposób, aby nie tylko pacjenci nie wiedzieli, czy przyjmują lek, czy pigułkę placebo. Również osoby podające pacjentom leki (pielęgniarka, lekarz) również nie wiedzą, co podają – ma to zapobiec nastawieniu osób opiekujących się pacjentami, aby ci nie domyślili się, że otrzymują tylko cukrową tabletkę. Nazywamy to eksperymentem z podwójnie ślepą próbą.
Końcowa analiza wyników badań musi pokazać, jaki jest średni poziom poprawy zdrowia w grupie przyjmującej placebo i o ile średnio wyniki są lepsze w grupie przyjmującej właściwy lek. Jeśli ta poprawa jest statystycznie zauważalna, to otrzymujemy wystarczający dowód, aby lek wprowadzić do sprzedaży (pod warunkiem, że efekty uboczne są skrajnie małe – ale tu bywa różnie, wystarczy napisać sporej treści ulotkę ze skutkami ubocznymi i liczyć na to, że chory tego nie przeczyta).
To bardzo skomplikowana procedura (i powinna być powtórzona najlepiej w trzech niezależnych eksperymentach (w różnych ośrodkach badawczych), aby świat nauki uznał takie rezultaty jako w pełni wiarygodne). Dlatego badania na ludziach (a wcześniej na zwierzętach) są takie drogie i wykonuje się je tylko wtedy, kiedy jest szansa na odzyskanie zainwestowanych pieniędzy z nadzieją na krociowe zyski. To biznes i nie należy tego w żaden sposób krytykować.
Z drugiej jednak strony podobnych drogich badań nie przeprowadza się w stosunku do np. preparatów naturalnych (zioła, suplementy diety itp.), bo nie da się opatentować leku, który zawiera substancję czynną (główny składnik leku) będącą składnikiem naturalnym, dostępnym np. w zaparzanej herbatce ziołowej. A bez patentu nie da się odpowiednio dużo zarobić na takim leku, bo każda inna firma będzie mogła skopiować pomysł i konkurencyjność wymusi niskie ceny na taki lek.
I to jest główny powód, dlaczego takich rezultatów badań zwykle brak – nie jest to żadnym dowodem, że dany składnik naturalny nie działa, co próbują często podkreślać niedouczeni (bo na studiach ich tego nie nauczono) lekarze, wymawiając magiczną formułkę „to nie zostało udowodnione naukowo”. I nie przekonuje ich fakt, że od tysięcy lat ludzie z dobrym skutkiem stosowali np. dane zioło na konkretne schorzenie. No ale taki już urok większości lekarzy udających wszechwiedzące istoty. A dla mnie to po prostu oznaka ignorancji i zarozumialstwa…
Czy wszystko da się udowodnić jednym schematem?
Niedowiarkom chciałbym też pokazać, że nie zawsze da się przeprowadzić eksperyment z podwójnie ślepą próbą. Wystarczy postawić tezę: bieganie trzy razy w tygodniu po pół godziny zwiększa średni poziom endorfin (nazywanych hormonem szczęścia) w organizmie.
Da się wyłonić grupę kontrolną, która nie biega, ale jak wydzielić wśród biegających podgrupy z biegaczami, którzy nie biegają, tylko otrzymują „placebo biegania”? Jak tu wykazać tezę, że wzrost poziomu endorfin to nie jest wyłącznie efekt placebo?
Takich przykładów jest cała masa, a sceptycy zawsze wówczas komentując pozytywne rezultaty danej metody terapeutycznej (pomijanej we współczesnych podręcznikach medycyny akademickiej), wyśmiewają je, używając argumentu „to tylko efekt placebo”. W niektórych przypadkach mogą mieć rację, ale w wielu się mylą, a brak ich otwartości umysłu nie pozwala im zastanowić się nad tym, aby wypróbować jakąś nową metodę (np. ozonoterapię), gdy wszystkie inne procedury medyczne zawiodły.
Z drugiej strony należy zastanowić się nad samym stwierdzeniem „to tylko efekt placebo”. Może należy na to spojrzeć tak, że to nie TYLKO lecz AŻ efekt placebo. Skoro nauka ten efekt w pełni przyjmuje jako umiejętność przełożenia stanu psychicznego (pozytywnego nastawienia do danego zagadnienia) na fizyczne pozytywne zmiany w organizmie, to dla każdego powinno być jasne, że placebo też może być świetnym narzędziem uzdrawiania!
Znaczenie efektów placebo i nocebo
Podobnie do pozytywnych reakcji organizmu na obietnicę poprawy zdrowia po zastosowaniu przez pacjenta nowego leku (choć zamiast leku pacjent dostaje cukrową tabletkę) istnieje też możliwość wystąpienia negatywnych zmian.
Efekt nocebo może pojawiać się u pacjentów (nawet tych zdrowych), którym podaje się zwykłą cukrową pigułkę, mówiąc im wcześniej, że otrzymują lek, który może mieć skutki uboczne – wymieniając przy tym listę tych możliwych skutków. I u pewnej części osób niektóre z tych wymienionych objawów po zażyciu pigułki się pojawiają. To efekt negatywnego myślenia życzeniowego na zasadzie: skoro jest możliwość pojawienia się takich skutków (np. ból głowy, problemy żołądkowe, senność itp.), to zapewne mnie się to przydarzy.
I tu odkrywamy coś niezwykle ciekawego. Nawet jeśli większość porad w poradnikach rozwoju osobistego nie ma głębszych podstaw do udowodnienia, że stosowanie się do nich skutkuje pozytywnymi zmianami w określonych aspektach naszego życia, to sam efekt placebo (wiary w skuteczność tych porad) w pewnym znaczącym stopniu sprawia, że owe pozytywne zmiany następują. Nie twierdzę przy tym, że wszystkie poradniki oferują jedynie ukryty efekt placebo, ale już nawet istnienie owego efektu powinno być uznane za warte docenienia, a nie krytykowane za brak skuteczności.
„Myśli są najważniejszym narzędziem służącym do wprowadzania zmian w doświadczanej przez nas rzeczywistości” – Brenda Barnaby.
Najlepszym przykładem jest pozytywne myślenie będące w dużym uproszczeniu zaprzeczeniem „szukania dziury w całym”. Jednocześnie myślenie negatywne, do którego tak łatwo się przyzwyczajamy, może mieć na nasze życie negatywny wpływ. W największym stopniu to media kształtują w nas postawę negatywną, że otaczający nas świat jest okrutny i z gruntu zły. Jesteśmy karmieni prawie wyłącznie negatywnymi wiadomościami na temat zamachów, trzęsień ziemi, korupcji wśród polityków, epidemii chorób itp. Od zawsze takie wieści budziły wiele emocji, a media podchwyciły to, że takie tematy lepiej się sprzedają – stąd trzymają się tak kurczowo wszelakich reportaży o tragediach ludzkich.. Taka ich rola – mają zarabiać jak najwięcej pieniędzy…
Skoro trudno jest zaprzeczyć istnieniu efektu nocebo, to słusznym wydaje się być stosowanie do jednej z podstawowych zasad prezentowanych w poradnikach rozwoju osobistego. Mowa o unikaniu stykania się z bieżącymi wiadomościami z mediów głównego nurtu. Ludzie ograniczający do minimum kontakt z negatywnie emanującymi mediami (radio, telewizja, informacyjne portale internetowe) naprawdę mają odczuwalnie (przynajmniej we własnym mniemaniu) lepsze życie.
Istnieje też wiele innych sytuacji, kiedy stykamy się z efektem nocebo z powodu otrzymywania źle brzmiących informacji. Bardzo często dotyczy to diagnozy lekarskiej, o której często mówimy, że brzmi jak wyrok. Mowa tu o takich diagnozach jak rak złośliwy, ale też o chorobach tzw. przewlekłych, które uznawane są przez twórców podręczników medycyny za nieuleczalne – choć nie zawsze są to prawdziwe stwierdzenia.
Nieżyjący już wybitny polski naukowiec, profesor medycyny Julian Aleksandrowicz twierdził, że nie ma chorób nieuleczalnych, po prostu nie wiemy jeszcze, jak je leczyć. Czy jednak takie sformułowanie usłyszymy od lekarza stawiającego diagnozę? Nie! Najczęściej powie nam, że to choroba nieuleczalna i w ten sposób jesteśmy przez niego programowani na fakt, że nie ma już szans na wyleczenie. A to nie służy nikomu – no może poza przemysłem farmaceutycznym, który potrafi zaoferować dla każdej takiej przypadłości leki wspomagające, które należy przez wiele lat podawać (do końca życia). Cóż może być bowiem wspanialszego dla farmaceuty jak dozgonny klient?