Minęło 30 lat od czasu, kiedy pierwszy raz miałem okazję zobaczyć to cudo techniki, jakim był wtedy magnetowid VHS i tak się składa, że pierwszym filmem z kasety, z którym się wówczas zetknąłem, był jeden z dawnych Bondów – nie miało wtedy nawet znaczenia, że to była kaseta z Niemiec, bez polskiego tłumaczenia – i tak oglądaliśmy wtedy tylko kolejne akcje pościgów, walk wręcz, wybuchy itd. – kino akcji.
No właśnie – minęło tyle lat i kolejny Bond ciągle oparty o te same schematy, w ramach kiepskiego porównania zapytam Cię: czy widziałeś 478 odcinek serialu „Świat według Kiepskich”? Jeśli nie, to nic nie szkodzi, i tak wiesz, czego się można spodziewać. Ciągle te same suchary w stylu „panu się zawsze chce wtedy, kiedy mnie się chce” czy „a w pośredniaku byłeś?”… Podobnie jest z kolejną odsłoną Bonda „Spectre” i tekstami typu „Bond, James Bond” albo „Martini wstrząśnięte, nie zmieszane”.
To już 24 filmy z tej serii, szósty odtwórca głównej roli. Była już kiedyś przerwa w kręceniu trwająca 6 lat między 1989 a 1995 rokiem, kiedy nie wyprodukowano żadnego Bonda, ale ciągle zwyciężała kasa i zaczynano prace nad kolejnym wcieleniem Bonda – rodzą się bowiem kolejne pokolenia nastolatek, które jarają się tymi głównymi bohaterami filmu. Potem znów ruszyła lawina kolejnych filmów o agencie 007, kiedy zrobiono 4 lata przerwy między 2002 a 2006 rokiem.
Wybrałem się wczoraj do Heliosa na seans „Spectre”, bilety rezerwowałem już tydzień wcześniej, a i tak pół sali już było zajęte na planie rezerwacji. Jeszcze przed tygodniem sprzedawca biletów zapewniał (zapytany przez widza – czy reklamy będą trwały pół godziny (tak jak to bywa Multikinie)), że „u nas to tylko 15 do 17 minut” – a jaka była prawda? Pierwsze 21 minut to typowa papka zwiastunowo-reklamowa, a potem rozsunięcie zasłon do pełnowymiarowego formatu ekranu i… dupa! Kolejne 3 minuty reklam, tyle że komuś coś nie zaskoczyło i na ekranie nic nie było widać (ciemność widzę), do naszych uszu dobiegał jedynie sam dźwięk wzbudzający pod koniec salwy śmiechu na sali… Po tych nieszczęsnych 24 minutach puszczono już bez awarii właściwy film – trwający według opisu 148 minut – pomijając nawet napisy końcowe siedzenia było na 2 godziny i 45 minut – dupa boli, zwłaszcza gdy film nie wciąga, czyli nie zajmuje mózgu w 100%, a momentami niestety wiało nudą…
A sama fabuła? Jak każdy się może domyślać: pościg samochodowy musi być (dziwnym trafem Rzym tuż po północy to ponoć całkiem opustoszałe miasto, praktycznie żadnych ludzi na ulicach, raz na kilka kilometrów pościgu trafiał się inny samochód lekko przeszkadzający ścigającym się bohaterom…), poza tym kilka bójek, scen łóżkowych z agentem 007 w roli głównej (grał w filmie takiego twardziela, że jego mina często przypominała, jakby faktycznie miał zatwardzenie…), strzelaniny i wybuchy. Wbrew tym oklepanym schematom przy tak długiej fabule wszystko ciągnęło się jak żelki w upale…
Ja doskonale rozumiem, że to film o wymienionych powyżej elementach składowych, ale kiedy ktoś porówna to z dynamiką akcji choćby filmu „Lucy” Luca Bessona, to wychodzi płytkość „Spectre”. Jeden z blogerów słusznie porównał Jamesa Bonda do Iron Mana – facet co chwilę walczy wręcz o życie, dostaje solidne ciosy po mordzie i nic – zero uszkodzenia choćby wargi (co zdarza się zawodowcom na ringu, nawet gdy dostają serię ciosów od przeciwnika w rękawicach) – ba, po najcięższej walce ląduje od razu w łóżku z kobietą… Nic tak nie wkurza, jak robienie z widza idioty, scenarzysta jednak takimi duperelami się nie przejmuje, w końcu i tak to ma się podobać jakimś małolatom… Ja rozumiem, że film akcji (a nie SciFi) rządzi się swoimi prawami, ale czym innym jest takie dobranie zbioru nieprawdopodobnie fartownych zdarzeń łączonych jedno po drugim, że główny bohater ciągle unika śmierci – o ile tylko istnieje jakiś cień szans na prawdziwość takich sytuacji, a czym innym olewanie inteligencji widza, byleby tylko twarz Bonda ładnie się prezentowała w kolejnej scenie pocałunku…
Nie będę wymieniał masy innych niespójności, nikt przecież nie powinien patrzeć na zegarek czasu akcji, czyli jak w niesamowicie krótkim czasie Bond przemieszcza się między bardzo odległymi i często trudno dostępnymi miejscami akcji (Londyn, Rzym, Austria i jeszcze kilka innych jeszcze dalszych lokalizacji) i do tego wszędzie ma odpowiedni zapas magazynków do broni. Nie jest też istotne, jak po każdej walce o życie, nigdy nie mając przy sobie walizki z ciuchami, ubiera się w idealnie dopasowany smoking w miejscu, w którym raczej trudno o wypożyczalnię.
I żeby nie było, że tylko ja ten film źle odbieram, solidnie zaorał go np. Jason Hunt. Jeśli ktoś ma zbyt dużo oleju w głowie, to musi chyba wybierać między Mediamarkt a „Spectre”. Tylko jedno jest nie dla…

