Etyka a rzetelna nauka to odwieczny problem, zwłaszcza gdy w grę wchodzą duże pieniądze. Wówczas zasady typu „po pierwsze nie szkodzić” są zamiatane pod dywan.
Podstawą do uznania danej tezy za prawdziwą jest dowód naukowy. Istnieją ich różne typy w zależności od dziedziny nauki. Najmniej wątpliwości jest w matematyce – tam dowód oparty jest na rzetelnych wyliczeniach i schematach dowodzenia opartych o logikę matematyczną.
W wielu innych dziedzinach, gdzie da się wyeliminować z jak największą starannością czynniki zakłócające, wyniki wielokrotnie powtarzanych badań eksperymentalnych poddawane są obróbce przy pomocy analizy statystycznej. Istnieją odpowiednie metody dowodzenia metodami statystycznymi, które jednak obarczone są pewnym błędem – minimalizując ten błąd można uznać wyniki za wiarygodne (wciąż z pewnym prawdopodobieństwem popełnienia błędu, np. w sondażach preferencji wyborców w odniesieniu do partii politycznych).
Taki statystyczny sposób dowodzenia ma sporą wartość naukową, lecz w odróżnieniu do dowodów ściśle matematycznych, pojawia się już pole do nadużyć. Dlatego trzeba zawsze dogłębnie przyglądać się wnioskom wyciąganym z poszczególnych badań.
Prostym przykładem nonsensownych wniosków może być prosta analiza: jeśli zbierzemy dwie równoliczne grupy złożone np. z tysiąca owiec i tysiąca osób, to okaże się że przeciętny ssak ma średnio trzy nogi… Jak wiemy brak tu logiki, aby uznawać wartość średnią za normę a do tego mniej przychylnie akceptować wyniki odbiegające od takiej normy. Bo niby dlaczego owca z czterema nogami ma być uznana za odbiegającą od normy dla ssaków? Po prostu eksperyment nie został przygotowany w taki sposób, aby wnioski wnosiły coś sensownego do naszego życia. To oczywiście przykład skrajnie łatwy do interpretacji, ale naukowcy (lub marketingowcy) potrafią być na tyle sprytni, aby tak utrudnić analizę całego procesu badawczego, że na pierwszy rzut oka rezultaty ich badań pozwolą bez trudu udowodnić założoną tezę – która nie zawsze jest prawdziwa. Z tego względu matematykę można nazwać królową nauk a statystykę królową manipulacji.
Niby dumnie brzmi hasło „nauka dla dobra ludzkości”, jakże jednak często jest ono wypaczone do postaci „nauka dla zysków za wszelką cenę”… Z tym zbyt często mamy do czynienia w biznesie.
Badania statystyczne a cholesterol
Każda dobra książka poradnikowa na temat prowadzenia biznesu sugeruje: „wymyśl własny produkt, znajdź dla niego zastosowanie, a potem wmów ludziom, że jest on im niezbędny”. Owszem – założenie biznesowo brzmi sensownie, ale… No właśnie nasz produkt nie powinien jego użytkownikom szkodzić.
Są jednak biznesy szczególnie wysoko dochodowe, jak np. przemysł farmaceutyczny i tam niestety zbyt często przekonujemy się o tym, że etyka nie istnieje. Wówczas jeśli produkt szkodzi zdrowiu – mało kto się tym przejmuje… Liczy się zysk, więc badania naukowe powinny przysłużyć się producentom – a nie klientom.
W przypadku badań statystycznych zwykle bierze się pod uwagę główny czynnik poddawany pomiarowi. Niestety na wynik pomiaru rzadko kiedy ma wpływ tylko jeden czynnik. I tu pojawiają się uproszczenia w badaniach. Wystarczy tylko dowieść odpowiednio wysoki tzw. współczynnik korelacji (statystyczny parametr mogący udowadniać współzależność dwóch wartości liczbowych). Np.: im dłużej pada deszcz, tym wyższy poziom wody w rzece – to dość oczywista zależność, ale nie uwzględnia ona przykładowo tego, że poziom wody w rzece może też wrosnąć, gdy bobry zbudują tamę. Uproszczeniem w tym przykładzie będzie uznanie, że np. bobry nie istnieją lub bardzo rzadko udaje im się zbudować dobrą tamę na rzece.
W badaniach dotyczących ludzi takie uproszczenia mogą być problematyczne, ale i na to znaleziono sposób w ramach statystycznych analiz. Aby ustalić np. jakieś laboratoryjne normy danego parametru krwi, wystarczy zbadać wystarczająco dużą grupę osób uznanych za pozornie zdrowych. Ich wyniki owego parametru różnią się między sobą, ale mają jakąś wartość średnią (i zwykle takich osób z wynikami najbliżej tej średniej jest najwięcej – tu wykorzystuje się znany w statystyce rozkład normalny nazywany też rozkładem Gaussa). Pewną niedużą część skrajnie małych i skrajnie wysokich wyników należy odrzucić, uznając, że może oni jednak są chorzy (tylko tego nie widać po objawach). I w ten sposób powstaje naukowo zdefiniowany zakres normy tego parametru (w przedziale od X do Y). Jeśli nasze badanie krwi wykaże, że ten parametr mieści się wewnątrz tego przedziału, to teoretycznie nie ma powodów do obaw. I w dużym uproszczeniu ta zasada się sprawdza.
Problem pojawia się, kiedy w grę wchodzą duże pieniądze. Jako przykład podam tu mit cholesterolu, który rzekomo powinniśmy obniżać, bo jak nie, to zejdziemy z tego świata. Pewna grupa mądrych głów (bardziej cwaniaków niż etycznych naukowców) miała kiedyś problem z rezultatami wynikającymi z uczciwie wyznaczonych zakresów dopuszczalnych norm poziomu cholesterolu w krwi. Bo poza normami mieści się mały odsetek ludzi, którym można sprzedawać lek, który ów cholesterol potrafi obniżać.
Zgodnie z zasadą: wymyśliłem produkt, teraz trzeba jakoś wmusić ludziom, że jest im niezbędny – należało coś zrobić z problemem norm przedziałowych. Co zrobiono? Zwołano konferencję naukową, gdzie wspomniana wcześniej grupka cwaniaków zdecydowała odgórnie, że od teraz norma stężenia cholesterolu całkowitego nie jest przedziałowa i wynosi 200 mg/dl i jest dużo mniejsza, niż wartość środkowa przedziału statystycznego. Na nic zdał się sprzeciw rozsądnych naukowców w czasie owej konferencji z 1984 roku – po prostu odbierano im głos! Nie mieli prawa do wypowiedzi i podania rzeczowych argumentów.
A kto od tej pory ma mniej cholesterolu, niż wyssana z palca liczba 200 (dlaczego naukowo wyszła tak ładna, okrągła liczba?) z definicji jest chory, choć żadnych objawów nie ma… Nagle na świecie w ciągu jednego dnia „zachorowały na cholesterol” miliony ludzi. Szybko wdrożono przymus wypisywania recept dla takich pacjentów. Lekarza, który zgodnie z rozsądkiem uzna, że pacjent mający np. cholesterol na poziomie 210 mg/dl nie wymaga leczenia, można ukarać za nieprzestrzeganie procedur…
Dla zwiększenia efektu zastraszania konsekwencjami wysokiego cholesterolu wykonano eksperyment – (celowo?) źle zaprojektowany. Podawano królikowi stale kolejne dawki cholesterolu, po jakimś czasie królik zmarł… Problem tylko w tym, że królik jest roślinożercą i różni się od ludzi (którzy nie tylko są roślinożercami lecz także mięsożercami). A tak się składa, że cholesterol w organizmie człowieka jest ważnym elementem przy trawieniu tłuszczy – krótko mówiąc ma konkretną rolę do wykonania u mięsożercy. Dlatego przykład z królikiem nie jest właściwy i niczego w odniesieniu do ludzi nie udowadnia.
Doszło do takiego nagłośnienia tematu, że zaczęto nawet oskarżać jajka jako zagrażające zdrowiu człowieka. I ze szkodą dla ludzi (bo w rzeczywistości trudno znaleźć lepsze, niż w jajach, źródło białka, niektórych witamin i minerałów) ten mit pokutował przez wiele lat.
Od pewnego czasu już nie atakują jaj kurzych, bo zbyt dużo jest badań pokazujących ich pozytywny wpływ na zdrowie człowieka. Jednak w absurdzie mitu cholesterolowego posunięto się dalej i… obniżono jeszcze bardziej górną granicę „bezpiecznego” poziomu cholesterolu do 190 mg/dl! Owa norma zalecanego poziomu cholesterolu (na podstawie wyników laboratoryjnych w Polsce z 2018 roku – przy czym różne laboratoria miewają obecnie różne normy i nikt już nad tym nie panuje…) to przedział od 115 do 190 mg/dl – jest to absurdalnie odległy (zaniżony) zakres względem rzeczywistej środkowej części wykresu statystycznych pomiarów poziomu cholesterolu u osób uznanych za zdrowe!
Odruch Semmelweisa a badania naukowe
Takich przykładów jak mit złego cholesterolu jest cała masa, chciałem tu tylko zaznaczyć, że nie wszystko w nauce jest takie, jakim się przeciętnemu człowiekowi wydaje. Jest też i inne zagadnienie często używane jako bzdurny argument. Wśród badaczy jest pewna część ludzi, którzy nie stawiają na piedestale krociowych zysków. Dla nich liczą się same osiągnięcia naukowe wnoszące coś wartościowego do życia człowieka. Kiedy uda im się coś ciekawego wynaleźć, czasem jest to nie w smak przemysłowi oferującemu na dużą skalę słabsze od owego wynalazku rozwiązania.
Wtedy zamiast skorzystać z nowego rozwiązania, zaczynają je oczerniać, a najprostszy argument jest taki „to nie zostało udowodnione naukowo”. To magiczne zdanie ma dużą siłę rażenia, ale w praktyce nie mówi NIC! Mówi tylko tyle, że nie przeprowadzono wystarczająco drogich badań rzetelnie weryfikujących tezę, jaką postawił wynalazca. Nie jest to jednoznaczne z tym, że wynalazek się nie sprawdza. Konstruktor raczej nie stara się wystawiać swojego dobrego imienia na pośmiewisko i ogłasza publicznie istnienie swego nowego rozwiązania, będąc pewnym, że jest skuteczne w działaniu. Jeśli ze wstępnych, wielokrotnie przeprowadzonych przez wynalazcę eksperymentów wynika, że z założoną skutecznością jakieś nowe rozwiązanie działa, to ktoś podkreślając zarzut, że nie owo rozwiązanie nie ma prawa działać – powinien to udowodnić, a nie tylko rzucać słowa na wiatr.
W tym wszystkim chodzi zawsze o jedno – pieniądze! A te są potrzebne do wykonania drogich, solidnych, często długotrwałych badań – jeśli naukowiec ich nie pozyska, to zwykle ma małe szanse na wdrożenie swego rozwiązania i zarabianie na patencie. A jak wiadomo pieniądz robi pieniądz. Zatem wcześniejsze rozwiązanie znane już w świecie (dużo na nim zarobiono) może blokować rozwój przez wydanie części zysków na nieetyczne oczernianie konkurencji, która chce wprowadzić jakieś udoskonalenie.
Istnieje nawet coś, co zdefiniowano jako odruch Semmelweisa. Opisuje on ludzkie zachowania, które prowadzą do spontanicznego pogardzania przełomowymi nowymi odkryciami i ich autorami.
W tym miejscu warto zacytować znamienitego naukowca Maxa Plancka, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki, który odniósł się do ataków na nowe odkrycia badaczy
„W pierwszym etapie nauka zawsze zwalcza nowe idee i twierdzenia, a także ich zwolenników przeciwstawiających się akceptowalnym poglądom. Jeśli okaże się, że te idee tylko częściowo są nie do utrzymania, to w drugiej fazie będą przebadane przez naukę i jeśli znajdą uznanie, w trzeciej fazie są przedstawiane jako rezultaty badań naukowych, nie przynosząc żadnego właściwie uznania duchowym ojcom tych osiągnięć.”
Drugi komentarz Maxa Plancka odnoszący się do nowych odkryć pokazuje zwykłą (a może raczej niezwykłą?) mentalność naukowców:
„Nowa naukowa prawda nie triumfuje poprzez przekonywanie jej oponentów i sprawianie by zobaczyli światło, ale bardziej ponieważ jej oponenci w końcu umierają, a wyrasta nowe pokolenie, które jest z nią zapoznane.”
To nie czcze gadanie jakiegoś tam laureata Nagrody Nobla. Wystarczy przytoczyć kilka przykładów znanych z historii nauki.
Galileusz został potępiony za stwierdzenie, że Ziemia krąży wokół Słońca. Wyśmiano też w środowisku lekarskim doktora Ignaza Philippa za to, że nalegał na mycie rąk przed operacją – w jego czasach jeszcze nie znano bakterii widocznych tylko pod potężnym mikroskopem. Miał rację i jego zalecenia (dopiero po pewnym czasie zaakceptowane) dało się potwierdzić w praktyce przez zauważalny spadek śmiertelności osób operowanych (podobnie było z odbieraniem porodów).
Jak często naukowcy jeszcze będą wyznawać tezę, że jak czegoś nie widać, to tego nie ma? Zdarza się, że tezy naukowców wyprzedzają postęp technologiczny w odniesieniu do możliwości urządzeń pomiarowych i przypadek doktora Ignaza Philippa oczywiście nie był w historii odosobniony. Zapraszam też do lektury kolejnego wpisu, w którym szerzej omawiam efekty placebo i nocebo w badaniach naukowych.
Jeśli ktoś ma jakieś wątpliwości co do przytoczonych tu przykładów i wniosków, to proponuję zapoznać się z artykułem „Nauka oparta na dowodach czy na prostytucji?”