Polskie kino, to dla wielu trudny orzech do zgryzienia. I to nie tylko dla widzów, ale i dla reżyserów oraz scenarzystów. A tak się składa, że debiut w zakresie reżyserii i scenariusza (a dokładniej debiut współscenarzysty) na dużym ekranie zaliczył ostatnio Aleksander Dembski. Facet znikąd? Niezupełnie, miał już na swoim koncie kilka mniejszych produkcji telewizyjnych (nawet nad „Klanem” udało mu się pracować przez kilka odcinków).
A czego dotyczył debiut Dembskiego? Mowa o komedii „Szkoła uwodzenia Czesława M.”, którą miałem okazję obejrzeć wczoraj wieczorową porą. Zaczęło się nieciekawie, już przy kasie pan oznajmił, że bilety podrożały (już drugi raz w tym roku Helios podniósł ceny, co dla tzw. tanich wtorków oznacza łącznie ponad 38% podwyżki względem cen ze stycznia 2016! Później 23 minuty reklam i zwiastunów, co przy prawie pustej sali (seans w środku tygodnia na godzinę 21:15 nie cieszy się zbytnią popularnością) trochę mijało się z celem (zyski z reklam kino otrzymuje za liczbę widzów na sali).
No i zaczęło się… Zgodnie z zasadą, że wszystko już było, to miało chyba skłonić twórcę filmu do nakręcenia czegoś nowoczesnego. Czy się udało? Mam bardzo mieszane uczucia. Pomysł dobry, scenariusz średni, wykonanie raczej słabe… Początkowo film wyglądał jak dokument o głównym bohaterze, który choć jest osobą istniejącą w rzeczywistości (muzyk Czesław Mozil, zagrał w roli głównej), to treść filmu jest całkowicie fikcyjna. Forma wywiadu z niby znaczącymi osobistościami (według klasyfikacji Pudelka zapewne – wypowiadają się oprócz blogerki (wow! nowoczesność rządzi) np. Nergal, Cezik) miała być może okazać się magnesem przyciągającym młodą widownię. Ale słabej realizacji nie zamaskują takie nowatorskie pomysły.
Aktorzy? Nie ma tu tzw. pierwszego garnituru aktorów najbardziej kasowych, którzy mogą przyciągnąć widzów (np. jak zrobiono w przypadku „Pitbull. Nowe porządki”, zatrudniając Bogusława Lindę). Co prawda pojawiają się w epizodach wyjątki, np. Anna Dymna, która zagrała w krótkiej scenie wróżkę – nie wyciągnie ona sama tego filmu na powierzchnię (co innego, kiedy film jest dobry, to taka aktorka może go jeszcze wzmocnić, co udało jej się w filmie „Ekscentrycy”).
Głównym bohaterem jest sam Czesław Mozil i to widzom musi wystarczyć. Nawet Artur Andrus wpleciony w tę część tzw. fałszywego dokumentu dużo nie dodaje do jakości (przynajmniej takie odniosłem wrażenie podczas pierwszego oglądania filmu – bo bywają i takie produkcje, które docenia się za drugim razem), poniżej piosenka promująca film:
Nawiązania! Nie jestem ekspertem w rozgryzaniu zagadek filmowych, ale kilku nawiązań (czy wszystkie były celowe?) się dopatrzyłem. Ogólnie film ma różne oblicza w poszczególnych momentach – pewna część opowieści przypomina nieco absurdalizm lub jak kto woli surrealizm skandynawskich komedii (kiedy to Czesław M. po porzuceniu życia muzyka zaczyna swoje podróże promem i komunikacją miejską) – zresztą pojawiają się wątki z jego duńską ekipą muzyków, momentami zatem to film skandynawski z polskimi napisami. W ramach oparów absurdu dało się zauważyć także pojawienie się motywu „Alicji w krainie czarów”, którą odgrywała na deskach teatru była narzeczona głównego bohatera filmu.
Ciekawa jest rola jednego z komentatorów grana przez Krzysztofa Maternę. Przed czterdziestu laty wystąpił w serialu „Czterdziestolatek” jako bywalec altany – tu jakby zagrał tamtego bohatera w podobnej scenerii. Poniżej kadry z obu filmów (po lewej zdjęcie z 1977, z prawej z 2016 roku).
Momentami dało się zauważyć, jakby reżyser chciał nawiązać do kultowego „Rejsu”, zatrudniając amatorów mających wypowiadać się (w nieaktorski, niewyreżyserowany sposób) podczas zebrania (jednego ze szkoleń uwodzenia prowadzonych przez Mozila i jego nowych znajomych – byłych stoczniowców ze Świnoujścia, w którym to mieście toczy się akcja filmu). Klimat stoczniowy z odpowiednio dobranymi charakterystycznymi twarzami zniszczonych nijakim życiem portowców już kiedyś próbował pokazać autor filmu „Segment’76” z Milowiczem w roli głównej – tamta niskobudżetowa produkcja przeszła bez echa. Czy podobnie będzie w przypadku „Szkoły uwodzenia Czesława M.”? To da się ocenić dopiero po latach. W premierowy weekend film obejrzało zaledwie 16445 osób, co nie pozwoliło znaleźć mu się nawet w top10 wyświetlanych pozycji…
Warto zaznaczyć, że film miał być nowoczesny (podobnie jak niedawna krajowa produkcja „#Wszystkogra”), jednak potrafił się dłużyć (jedna z moich koleżanek wyszła w połowie, bo późna pora i niewciągający scenariusz do tego ją skłoniły), choć scen zabawnych trochę było i nieliczna młoda widownia śmiała się, ja również 🙂
Raz jeszcze podkreślę, że poszczególne fragmenty mogą być odbierane jako inne kategorie filmowe, w tym na uwagę zasługuje ostatnie 10 minut, gdzie mamy już klimat bajecznej, lekkiej komedii romantycznej. Jeśli wahasz się czy warto zobaczyć film i nie zniechęciły Cię moje słowa, zapoznaj się ze zwiastunem:
Fajny blog 🙂
Dzięki za uznanie, zapraszam częściej 🙂
Grzegorz Deuter ostatnio opublikował…Sługi boże – spóźniona recenzja
Czesława cenię jako artystę i na tej jego roli skupiam się przede wszystkim. Wysłuchałem więc ciekawego teledysku, dziękuję!
Nie przepadam za polskim kinem. Jest kilka filmów, które mi się spodobały, ale w większości byłam po prostu rozczarowana. I troszkę zażenowana, że ktoś to nakręcił. Obawiam się, że Twoja recenzja nie poprawiła mojej opinii na temat polskiego kina 😉